- Co ty do jasnej cholery tu wyprawiasz! - wrzasnęłam na bruneta, stojącego przede mną. Miał lekką zadyszkę i roztrzepane włosy. Przez tego kretyna omal nie dostałam zawału.
- Biegam, ale co ty tutaj robisz w nocy?
- Zwiedzam okolice.
- W nocy? - Sano spojrzał na mnie pytająco i pokiwał głową. - Moja mama zawsze mówiła, że jak kobieta wychodzi w nocy z domu, to możesz być pewien, że wróci z pochodnią.
- Pochodnią? Chyba nie chciałabym spotkać na swojej drodze twojej mamy.
- Oczywiście symboliczną.
- Serio, chcesz mnie w w środku lasu w nocy uczyć przenośni? - spytałam.
- Dobra, nie wściekaj się - uniósł ręce w geście obrony i uśmiechnął się. - Odprowadzę cie do domu.
- Nie chce! Sama dojdę - ruszyłam szybko w stronę Anubisa. Po chwili chłopak zrównał się ze mną.
- Będę spokojniejszy, kiedy będę wiedział, że siedzisz bezpiecznie w Anubisie.
- Masz szczęście, że nie mam pochodni, bo bym cie spaliła - warknęłam. Przecież potrafię sama dojść do domu.
- Lubię sobie pobiegać wieczorami - zmienił nagle temat. - To mnie trochę uspokaja.
- Dobrze wiedzieć.
- Mogłabyś być milsza.
- Nikt ci nie każe mnie odprowadzać!
- Ludzie, z tobą się nie da się wytrzymać!
Westchnął i ruszył nagle biegiem. Wołałam go, ale nie reagował. Jakoś nie uśmiechało mi się zostanie tu samej w nocy, więc pobiegłam szybko za nim. Musiałam się nieźle namęczyć, żeby dotrzymać mu kroku, ale jakoś się udawało. Może nie było, aż tak źle z moją kondycją? Kiedy dotarliśmy pod dom Anubisa ledwo trzymałam się na nogach. Łapałam łapczywie powietrze, próbując jednocześnie udawać, że wcale się tak nie zmęczyłam. Sano przyglądał mi się z rozbawieniem. Wyglądał jak po krótkim spacerku.
- Świetnie się bawisz, co? - spytałam, widząc jego uśmiech.
- Tak - przytaknął i odwrócił się do mnie tyłem. - Gdzie mamy jutro pierwszą lekcję?
- Gabinet obok twojej szafki.
- Dzięki.
Nie robiąc najmniejszego hałasu, chłopak odbiegł. Po chwili ciemność go pochłonęła, a ja cicho pociągnęłam za klamkę drzwi. Było już dawno po kolacji, więc tak jak się spodziewałam klucz w zamku był przekręcony. Od razu widać, że Victor w domu. Podpierając się ściany, małymi krokami przechodziłam do okna w pokoju. Ból poczułam dopiero po chwili leżenia na ziemi, twarzą w dół. Potknęłam się o jakiś kamień. Po chwili uświadomiłam sobie, że w sumie jest ich mnóstwo wokół mnie. Kompletnie zapomniałam, że Alfie rzucał je Fionie. Dopiero przy setnym doszedł do wniosku, że nasz dywan nie przepada za aportowaniem. Był tym strasznie zawiedziony, ale jakoś się pozbierał. Mi jednak trudniej teraz wychodziło pozbierani się i wstanie na nogi. Musiałam mocno przywalić, bo ciągle czułam tępe pulsowanie w głowę. Korzystając z rąk wstałam jakoś na nogi. Otrzepałam spodnie i przyklejona do ściany przesuwałam się do okna. Tym razem dokładnie badałam podłoże nim postawiłam nogę. W końcu wymacałam uchylone okno. Wepchnęłam w szparę dłoń i pociągnęłam za małą klamkę. Drzwiczki od razu ustąpiły, otwierając się z cichym skrzypnięciem. Wgramoliłam się do środka, zamykając od razu za sobą okno. Poczułam na sobie czyjeś spojrzenie. Odwróciłam się w stronę kanapy. Blondyn wpatrywał się ze mnie z zaciekawienie.
- Można wiedzieć, co ty robisz? - spytał cicho, przekrzywiając lekko głowę.
- Prywatna spraw...
- Byłaś na randce - przerwał mi szybko. Na jego twarzy wymalowało się oburzenie, aż chciało mi się śmiać.
- Na spacerze, jeśli już musisz wiedzieć. - Chciałam go minąć, ale w jednej chwili chłopak znalazł się na przeciwko mnie. Spoglądał mi badawczo w oczy, zapewne żeby się przekonać, czy kłamię.
- Nie wierze ci.
- Nie musisz, Eddie.
- No, ale... - zaciął się, szukając jakieś wymówki.
- Chce iść spać - oświadczyłam dosadnie. Eddie wyciągnął w moim kierunku rękę i przejechał po czole. Na jego palcu została krew. Cholera, musiałam nieźle przywalić.
- Co ty robiłaś na tym spacerze? Zawsze jak znikasz mi gdzieś z oczu, to wracasz poszkodowana - stwierdził, kiwając głową. Nie zaprzeczyłam, bo w sumie miał rację. - To moja wina.
- Co ty gadasz? - Nie potrafię go zrozumieć. Patrzyłam na jego oczy zwrócone na podłogę. Zadręczał się czymś, a mi z każdą chwilą robiło się go coraz bardziej żal. Uśmiechnęłam się. - Przesadzasz. Przecież, to nie twoja wina.
- Ile razy miałaś już przeze mnie rękę potłuczoną? To moja wina.
- Eddie, Eddie - westchnęłam. - Nie możesz brać na siebie odpowiedzialności za moją głupotę.
Chłopak podwinął rękaw czarnej bluzy i starł krew spływającą po moim czole na policzek. Odepchnęłam szybko jego dłoń. Nie chciałam, żeby poplamił sobie bluzę. Lubiłam ją. Poszłam do kuchni i wyjęłam z szafy nową ścierkę. Księżyc wyłonił się spod ciężkich chmur i wpadał przez okno do kuchni. Jego delikatna poświata była przyjemna dla oczu. Odkręciłam ciepłą wodę w kranie i zamoczyłam ciemno niebieską ścierkę. Dopiero teraz, kiedy wyciągnęłam przed siebie dłoń zobaczyłam jak się trzęsie. Choć psychicznie potrafiłam ukryć strach nawet przed samą sobą, to niestety nie miałam takiej kontroli nad moim ciałem. Ciepła dłoń Eddiego zacisnęła się na moim nadgarstku, a druga zabrała ścierkę. Czułam się żałośnie. Nie miałam nawet odwagi odwrócić się i spojrzeć mu w oczu, więc musiał to zrobić sam. Przyłożył do mojego czoła szmatkę, a drugą rozmasowywał moją dłoń. Dreszcze powoli mijały. Ciągle miałam przed oczami tą skuloną postać w rogu. Odpychałam ją ciągle na dno myśli, ale ona wracała. Jeśli ja mam zginąć, to nie powinnam się do nikogo przyzwyczajać. Nie chcesz, żeby ktoś cierpiał, kiedy mnie zabraknie. Może powinnam przyśpieszyć swoją śmierć?
- Jestem strasznie ciekawy o czym myślisz - odezwał się Eddie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że ciągle patrze w jego oczy. Biło od nich ciepło i opiekuńczość. Czułam się bezpiecznie, a ostatnio to naprawdę rzadkość.
- Przypomniało mi się jak się spotkaliśmy pierwszy raz.
W twarz buchnęła mi gorąca para. Zmrużyłam oczy i ledwie złapałam lecącą na podłogę ścierkę. Eddie puścił ją wyłączając szybko czajnik. Nawet nie zauważyłam, kiedy wstawił wodę. Zalał dwa kubki i podał mi jeden z obrazkiem misia, trzymającego w łapkach czerwoną poduszkę. Odstawiłam poplamioną od krwi ścierkę i wzięłam w obie dłonie kubek. Nagrzałam sobie dłonie, wdychając zapach malinowej herbaty. Było ciemno, a przez parę jeszcze bardziej nie mogłam dostrzec twarzy Eddiego. Mimo, to czułam jego bliską obecność. Bardzo bliską. Im bardziej się zbliżał, tym bardziej był widoczny. Jego sterczące włosy, niebieskie oczy i usta, które były coraz bliżej. Para wylatująca z herbaty owinęła jego twarz. Jego ciepłe usta dotknęły moje. Nasze ciała dzielił tylko gorący kubek. Było mi tak dobrze. Byliśmy sami, nikt nam nie przeszkadzał. Cóż, przynajmniej przez chwile.
- Herbatę zaraz wylejecie - odezwał się Jerome, wyjmując z lodówki sok.
Odsunęłam szybko głowę do tyłu. Eddie warknął coś pod nosem odsunął się ode mnie. Chwycił w dłoń kubek ze swoją herbatą i zacisnął na niej dłoń. Wyszedł do salonu i stanął przed oknem, popijając napar. Jerome, podszedł do wiszącej szafki i wyjął z niej przezroczystą szklankę. Nalał do niej soku i odstawił go do lodówki. Wychodząc zerknął jeszcze na mnie.
- Co ty wyprawiasz, Trixie? - spytał cicho i pokiwał głową. - Całujesz się z kolesiem, który ma już dziewczynę i to od razu po zerwaniu z tobą. Będziesz nie szczęśliwa. Uwierz mi, że nie warto wchodzić dwa razy do tej samej rzeki - powiedział i wyszedł z sokiem w dłoni. Czy właśnie dlatego nie chciał wrócić do Mary?
Wiem, że ma rację, ale nie przeszkadzało mi, kiedy Eddie mnie całował. Poza tym potrzebowałam go. Po tym wszystkim, chciałam poczuć choć przez chwile trochę czyjegoś ciepła i poczuć się bezpieczna. Odstawiłam z żalem kubek i ruszyłam w stronę holu. Po drodze zaczepił mnie Eddie.
- Idziesz już? - spytał zrezygnowany. Napięcie, które przed chwilą znikło znowu wróciło.
- Jestem padnięta. Dobranoc.
- Dobranoc.
Weszłam na schody i i stanęłam. Eddie przechodził przez hol do swojego pokoju. Widać było, że nad czymś myśli. Nagle nasunęła mi się dziwna myśl. - Eddie? - Chłopak stanął i spojrzał na mnie pytająco. - Ty chyba nie czekałeś na mnie? - spytałam, choć ledwo przeszło mi to przez usta.
- No coś ty. Ja tylko liczyłem plamy na kafelkach - powiedział szybko i poszedł do swojego pokoju.
Głupio wyskoczyłam z tym pytaniem, ale już trudno. Jak w ogóle mogłam pomyśleć, że on na mnie czekał?
- Ale zdajesz sobie sprawę, że on na ciebie czekał? - usłyszałam w myślach rozbawiony głos Lavreia
- Sam powiedział, że liczył plamy na kafelkach.
- Eh jakaś ty głupia.
Zmarszczyłam czoło, stojąc przed drzwiami do swojego pokoju. Przecież w salonie nie ma kafelek.
Boleśnie poczułam podłogę. Pościel wylądowała na mnie i zakryła, ale nie narzekałam. Opatuliłam się nią i dalej poszłam spać. Nawet przez grubą pierzynę, promienie porannego słońca dochodziło do mnie i drażniło oczy. Niestety pościel brutalnie została mi zabrana przez Joy, stojącą nade mną w mundurku szkolnym z paniką na twarzy. Łóżko Kary było już puste i dokładnie pościelone.
- O co chodzi? - spytałam zaspana, nie ogarniając świata wokół mnie.
- Jak to co!? Pierwsze lekcja się za dwie minuty zacznie! - wrzeszczała, szukając po pokoju torby. - Spóźnimy się jak nic.
- Dlaczego mnie wcześniej nie obudziłaś - wymamrotałam.
- Budziłam cie kilka minut wcześniej i poszłam się ubrać. Nie moja wina, że zamiast wstać poszłaś sobie spać!
- Dobra idź. Ubiorę się i przyjdę.
Dziewczyna pokiwała głową i zniknęła z pokoju. Odwróciłam się na drugi bok i owinęłam szczelnie kołdrą na podłodze. Wystarczyło kilka sekund, żebym zasnęła.
Nienawidziłam poniedziałków. Nie dojść, że całą niedziele przeleżałam w łóżku, męcząc się z bólem głowy i Nakatsu, który kazał mi zgadywać jakie zwierze udaje, to teraz musiałam męczyć się w szkolę. Zaspałam na pierwszą lekcję. Teraz była już połowa drugiej, a ja dopiero szłam do szkoły. Oczy same mi zamykała, a nogi wlokły leniwie. Słońce i ciepło wcale nie pomagały mi w wybudzeniu się. Weszłam do szkoły. Nie było sensu iść na połowę lekcji, więc chciałam zajrzeć do auli. Zrobiłam kilka kroków i moją uwagę przykuła postać śpiąca pod parapetem, oparta o ścianę. Miała ona na sobie szkolny mundurek, ale bez krawatu. Białej koszuli przydałoby się prasownie, ale mimo wszystko do chłopaka, to pasowało.
- Ej Sano, wstawaj - uklękłam przy nim i trzepnęłam go w ramię. Chłopak od razu otworzył oczy i napiął mięśnie. Jak zobaczył, że to tylko ja, rozluźnił się i oparł wygodniej o ścianę. Ledwo mieścił się pod tym szerokim parapetem. - Nie powinieneś być na lekcji?
- Nie mogłem znaleźć gabinetu.
- Przecież jest obok twojej szafki. Gdzie szukałeś?
- Wszedłem do szkoły. Spojrzałem na prawo, a tam ściana. Więc, sobie myślę, że nie ma co szukać, bo się zgubię, zestarzeje i umrę bez żony i potomków, a później dzikie zwierzęta mnie zjedzą i zostaną szczątki, a kiedy przyszli archeolodzy mnie odkopią, to nie chce, żeby ludzie uważali, że zginąłem przez zgubienie się w szkole. To hańba! Więc poszedłem spać.
- Ah... w porządku... chyba. A gdzie zgubiłeś krawat? To cześć mundurka, więc musisz nosić.
- Ja nic nie muszę - powiedział z lekkim oburzeniem, że w ogóle zasugerowałam coś takiego. Po chwili dodał z niesmakiem: - Nie mogłem zawiązać.
- Bez krawatu też ci do twarzy - pocieszyłam go, uśmiechając się.
- To nie ludzkie, żeby w taką pogodę siedzieć w szkole - zmienił szybko temat.
- Wiem, ale co ja ci poradzę? Choć na lekcję. - Wstałam i czekałam, aż chłopak zrobi to samo. On jednak ani drgnął. Miałam już odchodzić, kiedy nagle zerwał się i z uśmiechem zadowolenia stanął na przeciwko mnie. Wiedziałam, że to nie świadczy o niczym dobrym. Spojrzałam na niego pytająco.
- Masz przy sobie sportowy strój? - spytał z wielką nadzieją w głosie.
- Mam w szafce.
- Idziemy po niego.
Nie miałam serca mu odmówić, a na lekcję też nie koniecznie chciało mi się iść. Miał rację, że szkoda marnować taką pogodę na siedzenie w szkole. Poszliśmy do szafki i wyjęłam strój. Szare dresy z zielonym paskiem ciągnącym się od biodra do nogawki i czarną bokserkę. Do tego trampki, idealne do biegania i byłam gotowa. Sano strój miał przy sobie, co wcale mnie nie zdziwiło. Coś czułam, że on od początku nie miał w planach siedzenia dzisiaj na lekcjach. Na korytarzach panowała pustka. Mijając gabinet dyrektora usłyszałam jego rozmowę z Alfiem. Coś o tym, żebym nie przychodził z psem do szkoły i dlaczego nie ma kagańca. Lewis tłumaczył się, że nie mieli rozmiaru Fiony. Hitori patrzył na mnie niezrozumiale. Zaszliśmy jeszcze do łazienki się przebrać. Sano narzucił na siebie luźną białą koszulkę z czarnymi paskami na rękawach i czarne dresy. Ze szkoły wyszliśmy bez problemu. Chłopak zaprowadził mnie na tyły budynku. Była tam polana trochę mniejsza niż boisko do gry w nogę. To chyba tutaj ćwiczył Mick przed wyjazdem. Sano od razu poprawił się humor. Przeciągnął się i omiótł wzrokiem teren.
- Biegam w kółko - wytłumaczył mi. - Ale ogólnie wole biegać po lesie, jednak trochę mi szkoda tego słońca, żeby się chować przed nim pod drzewami.
- Chyba nie oczekujesz, że będę biegać? - Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić mnie biegającej.
- Oczywiście ja mam lepszą kondycję, więc nie przejmuj się, że jestem bardziej wytrzymały - spojrzał na mój przerażony wyraz twarzy. Zaśmiał się, przez co obrzuciłam go wrogim spojrzeniem. - Przecież nie każe ci skakać z mostu. Sama zobaczysz ile to daje przyjemności. Biegniesz i nie musisz się niczym przejmować. Twoje myśli wolno krążą po głowie, a powietrze owija cie z każdej strony. Nie musisz przejmować się innymi, czy patrzeć gdzie jest piłka. Tylko biegniesz. Czuje się wtedy wolny. Biegniesz przed siebie ile chcesz i możesz spokojnie pomyśleć lub po prostu cieszyć się każdym krokiem.
Spoglądałam na niego, kiedy tak mówił. Widziała na jego twarzy rozmarzenie, jakby już nie mógł się doczekać, kiedy zacznie biec. Byłam ciekawa, czy naprawdę jest tak jak mówi. Dla mnie bieganie oznacza tylko ból mięśni i późniejsze zakwasy, ale może to wynik podejścia. Gdy patrze na kogoś tak zaangażowanego, to sama mam ochotę zacząć biec i przekonać się, czy poczuję to wolność. Uśmiechnęłam się i przeciągnęłam. Sano spojrzał na mnie zadowolony.
- Nie zmuszaj się do biegu, bo wtedy nie poczujesz tej przyjemność. Biegnij tyle ile chcesz - pouczał mnie. - Nie przejmuj się niczym. Tu nie ma sposobów na bieg, które musisz opanować. Po prostu biegnij.
- W porządku. Chce spróbować.
Sano przytaknął zadowolony głową i ruszył najpierw powolnym truchtem. Lekko stąpał po ziemi nie robiąc w ogóle hałasu. Obserwowałam jak się rozluźnia i odchodzi od rzeczywistego świata. Patrzył się przed siebie, ale nie zauważył by pewnie nawet samolotu, który przeleciałby przed nim. Zrobił jedno kółko i przyśpieszył trochę. Dołączyłam do niego. Postanowiłam wziąć z niego przykład i zacząć powoli. Później trochę przyśpieszyłam, aż doszłam do tępa, które najbardziej mi odpowiadało. Nie biegliśmy koło siebie, ponieważ każde z nas miało inne tępo. Od czasu do czasu, Sano spoglądał na mnie i uśmiechał się. Słońce przyjemnie głaskało moją skórę, a leciutki wiatr łaskotał ją. Biegłam uśmiechając się sama do siebie. To naprawdę było przyjemnie uczucie. Nie mam pojęcia ile biegłam. Nogi ciążyły mi, ale nadal biegłam. Kompletnie o niczym nie myślałam. Patrzyłam przed siebie i czułam, że mogłabym tak biec całą wieczność. ,,Jakbym uciekała przed problemami" - pomyślałam i spojrzałam na Sano. Ciekawe, czy on również ucieka przed problemami.
Biec przestałam dopiero, kiedy omal się nie wywaliłam. Nogi zaczęły mi się plątać i nie mogłam już ich nawet podnieść. Zatrzymałam się i zgięłam w pół wdychając łapczywie powietrze. Sano, to zauważył i również przystanął przy mnie. Nie sapał jak ja, ale jego klatka piersiowa również unosiła się szybko i opadała. Mimo to oboje byliśmy zadowolenie. Ze szkoły dobiegł nas dzwonek.
- Przebiegaliśmy całą lekcję? - spytała zdziwiona. Wydawało mi się jakbym biegła tylko kilka minut.
- To dzwonek na koniec lekcji. Zmywajmy się zanim ktoś zauważy, że zamiast siedzieć na lekcji biegaliśmy.
- Czekaj, już koniec lekcji? - To jakieś żarty. - Biegaliśmy tak długo?!
- Szybko zleciał czas, co?
Z uśmiechem na ustach, chłopak ruszył w stronę domów. Poszłam za nim. Po drodze tłumaczył mi zasady odżywiania się i systematycznych treningów. Minęliśmy również Fabiana, który siedział na czerwonym kocyku w kratkę z koszykiem piknikowym i świeczką na środku. Obok leżały drzwi z gabinetu Victora, a Rutter grał im serenady na gitarze. Dobrze, że nasz dozorca załatwił sobie nowe drzwi, bo tych już raczej nigdy nie odzyska. Ciekawe jakby wyglądały ich dzieci.
Sano wrócił do siebie. Ja do domu miałam trochę dalej. Od razu po przekroczeniu progu pobiegłam do siebie i ze świeżymi ubraniami do łazienki. Potrzebowałam długiego prysznica. Później spowiedź przed Joy, gdzie byłam. Powiedziałam jej, że wstałam chwile przed ich powrotem i poszłam na spacer. Jakoś nie chciałam, żeby wiedziała, że byłam biegać. Pewnie konałby ze śmiechu. Po obiedzie siedziałam w salonie i spisywałam od Mary dzisiejsze notatki. Kanapa ugięła się, kiedy Eddie usiał obok mnie. Obrzuciłam go pytającym spojrzeniem.
- Możemy pogadać? - spytał zmieszany, zerkając na Willow biegającą w kółko po salonie, odprawiając jakieś podejrzane obrzędy.
- Jasne. - Poszliśmy do kuchni. Nasze rozmowy w tym miejscu zawsze się dziwnie kończyły. Coś czułam, że z tą nie będzie inaczej. - O co chodzi?
- Wiesz, myślę poważnie o Annie, a ten nasz pocałunek... - mówił, przeczesując dłonią włosy. - To było tak z przyzwyczajenie.
- Przyzwyczajenia... - powtórzyłam bezmyślnie. - Ludzie, jaki z ciebie kretyn - wypalił. - Nawet nie brałam tego na serio, więc nie masz czym się przejmować, ale jak możesz mówić, że całujesz mnie z przyzwyczajenia? - naprawdę bardzo się starałam, żeby nie zacząć drzeć się na cały dom. Moje dłoń automatycznie wylądowała z impetem na policzku chłopaka. - Wybacz, to tak z przyzwyczajenia - powiedziałam z sarkazmem.
Do kuchni wparowała Anna. Byłam ciekawa, czy słyszała naszą rozmowę. Może, to ona kazała mu ze mną porozmawiać. W sumie dziewczyna ma rację. Jej chłopak całuje się z inną z przyzwyczajenia. Nie no, szlak mnie trafi! Ratujcie mnie ludzie przed takimi idiotami!
- Co on znowu zrobił? - spytała, kiwając głową. Widocznie wiedziała, że z Eddiego, żadne niewiniątko.
- Nic - odpowiedziałam i uśmiechnęłam się zadowolona. - To tak z przyzwyczajenia.
Wróciłam na kanapę, ale ktoś jednak nie chciał dać mi spokoju. Nakatsu leżał obok mnie z głową na moich kolanach i marudził coś o latających kotletach, a Lavrei stał przy oknie i walił głową w szybę.
- Nudzę cię - narzekał Lavrei, a jego znudzony głos odbijał mi się w myślach.
- Co ja ci na to poradzę? Zajmij się czymś.
- Chodźmy na spacer, poszukać wrogów.
- Ile razy mam ci powtarzać, że wiewiórki, to nie groźny batalion wrogich sił! Nie możesz na nie skakać z mieczem.
- Jedna miała granat ręczny!
- To był orzeszek!
- Nie znasz się. Ona miała granat w krwiożerczych zębiskach! Toż to na pewno była misja samobójcza!
- To tylko wiewiórka.
- Za moich czasów jedliśmy wiewiórki. To zapewne ich zemsta za tamte czasy.
- Poddaję się. Chodźmy na ten spacer - oznajmiałam, wstając z kanapy. - Przynajmniej się czymś zajmiesz.
- Tak! Śmierć krwiożerczym wiewiórkom!
Skończyło się na tym, że poszliśmy na spacer całą piątką. Alfie biegał w zwolnionym tępię z dywanem na smyczy i wielkim uśmiechem na twarzy, Nakatsu robił wypchanemu krokodylowi wykłady o sposobie pływania, ponieważ jak wsadził go do wanny, to poszedł na dno, Fabian biegał po okolicy ze śmiechem i drzwiami na plecach wrzeszcząc, że nie długo ustalą datę ślubu, a Lavrei napadł na bezbronne wiewiórki.
- Wyszłam na dwór z całym psychiatrykiem - powiedziałam do siebie i westchnęłam.
Z perspektywy Eddiego
Cisze zakłócało tylko stukanie długich, pomalowanych na czarno paznokci Anny o klawiaturę mojego laptopa. Co jakiś czas mamrotała pod nosem wyzwiska skierowane do małego smoczka, któremu nie udało się pożreć rycerza w zbroi. Uważałem, że ta gra jest dojść głupia, ale dziewczynę kompletnie zafascynowała. Siedziała na moim łóżku zapatrzona w monitor, a ja leżałem obok z głową na miękkiej poduszczę. Było spokojnie... za spokojnie. Jakoś nie wyobrażałem sobie Gaduły, grającej w zielonego smoczka i to z taką uciechą. Czarne włosy Anny, zafalowały, kiedy odwróciła głowę w moją stronę. Promienie słońca padały prosto na jej bladą twarz i delikatne rysy. Spojrzała na mnie swoimi zielonymi oczami z wyrzutem.
- Przegrałam - oświadczyła rozpaczliwie. - Smoczek mi zmarł. To twoja wina! Spojrzał na ciebie i mu się żyć odechciało!
- Że niby, to moja wina? To ty go zagłodziłaś.
- Phi ja wiem lepiej.
- To tylko gra.
- A no tak. Ty masz większe problemy niż śmierć mojego smoczka - uśmiechnęła się przebiegle. - Na przykład taka jedna dziewczyna...
- Nie kończ.
- Oj daj spokój. Wiesz, że jak tak dalej pójdzie, to ona zniknie z twojego życia na zawsze? Już nie będziesz miał żadnej szansy.
- Ja już nic do niej nie czuję - protestowałem, ale to tak jakbym mówił do ściany. Anna cmoknęła ustami i pokręciła głową.
- Wiesz, ty chyba musisz po prostu doświadczyć tego na własnej skórze.
- Czego? - spytałem przez co dziewczyna obrzuciła mnie spojrzeniem mówiącym ,,jesteś idiotą".
- Straty Eddie, straty. Bo ty ją stracisz, a wtedy będziesz cierpieć i tylko od szczęścia zależy, czy będziesz mógł to naprawić. A uwierz mi, że będziesz chciał, bo mimo wszystko ty nadal ją kochasz.
- Anna...
- W porządku, Eddie. Ja poczekam licząc, że moje szczęście nie postawi was wtedy na swojej drodze - wstała z uśmiechem z łóżka, odkładając na komodę laptop. - Pójdę zrobić herbatę.
Dziewczyna zostawiła mnie samego w pokoju. W takich chwilach bardzo ją ceniłem. Inna by pewnie poszła, bo jakby nie było wiedziała, że po głowie ciągle chodzi mi inna dziewczyna. Ona jednak została przy mnie. Chciałem zaprzeczyć jej słowom, ale do niej i tak by to nie dotarło. Dlaczego wszyscy uważają, że wiedzą lepiej, co ja czuję?
niedziela, 15 września 2013
poniedziałek, 9 września 2013
Rozdział 30
Ponownie walnęłam piętą o drzwiczki szafki. Mimo tego, ciągle machałam nogami. Coś musiałam robić. Siedziałam na blacie w kuchni i obserwowałam dwie osoby, siedzące na kanapie tyłem do mnie. Przecież ja nie specjalnie tak siedzę i szpieguje Eddiego i Anne, bo w końcu byłam tu wcześniej. Nie moja wina, że mnie nie zauważyli. No przecież ich nie szpieguje. W ogóle po co ja się tłumacze sama sobie? Dziewczyna najpierw zdjęła szary sweter, a później rozpięła pierwszy guzik koszulki. Nie no, szlak mnie weźmie. Co z tego, że jest gorąco? Powinna siedzieć tam w płaszczu i śpiworze. Eddiemu, to jednak wcale nie przeszkadzało. Pokazywał jej coś na laptopie i chichrali się. Czy ona nie ma własnego domu? Jeszcze nawet śniadania nie było, a ona już u nas. Może spała potajemnie u Eddiego? Ludzie, zaraz zwymiotuje! Może jeszcze w jednym łóżku! Dobra Patt, to nie twoja sprawa. Wzięłam porządny chłyst powietrza przez nos i wypuściłam przez usta, rozchylając je lekko.
- Kogo szpiegujesz?
Drgnęłam nerwowo i walnęłam w łeb stojącego obok Jeroma. Takie przedsięwzięcia wymagają ciszy, a nie wrzeszczącego Clarka. Chłopak jęknął i zrozpaczony zaczął poprawiać sobie włosy. Zajęło mu to kilka minut.
- Wynocha mi z tond, Clark - warknęłam cicho.
- Kuchnia jest wspólna.
- Naruszasz moją aurę! Człowieku, teraz jest na pewno czarna.
- Wiedźmy zawsze moją czarną.
- Sugerujesz coś? - zmierzyłam go morderczym spojrzeniem.
- Ej nie takim tonem, młoda.
- Bo co, staruchu?
- Wyjdź z kuchni i zabierz ze sobą te swoje skażone powietrze. Chce sobie zrobić kanapkę i ...
Przerwał, kiedy do kuchni wparowała Joy. Zmrużyła oczy i skupiła je na Clarku. Biedak znowu coś przeskrobał. Zrezygnowany, opuścił głowę i wyszedł posłusznie za swoją dziewczyną z kuchni. Słyszałam ich kroki na drewnianych schodach. Wróciłam do obserwacji moich obiektów. Podniosłam do ust szklankę z sokiem, która stała obok. Napiłam się i nagle zachłysnęłam sokiem, powodując niepohamowany kaszel. Zakryłam usta dłonią i ścisnęłam z całej siły. Szybko sunęłam się z blatu i schowałam, opierając plecy o szafkę. Nie chciałam, żeby myśleli, że ich szpieguje. To by było żałosne. Objęłam jedną ręką kolana i przysunęłam do siebie. Usta ciągle miałam zasłonięte. Siedziałam tak z dwie minuty.
- Co ty robisz? - głos Eddiego przyprawił mnie o ciarki. Gorączkowo myślałam, co mam mu powiedzieć.
- Eh wiesz, liczę plamy na podłodze - rozglądnęłam się po niej i szukając jakieś plamy. - Patrz! Tu jest jedna! - krzyknęłam, wskazując mu ręką. - Chce pomóc w ten sposób, Trudy.
- Pomogę ci - oznajmił i usiadł blisko mnie. Nasze ramiona ciągle się stykały . Nie mogłam tego wytrzymać. W końcu pchnęłam go z całej siły i przewrócił się na chłodną podłogę. Spojrzał na mnie zmieszany. - Za co to!?
- Nudziło mi się - odpowiedziała i wróciłam do szukania plam. Chciałam się na tym skupić, ale ktoś ciągle wtykał mi palce w żebra. - Chwycę ten twój palec i ci go połamię, a później schowam do słoika.
- Jestem, aż tak ważny, żeby trzymać moje części ciała w słoiku - ucieszył się blondyn i wywalił zadowolony uśmiech.
- W sumie, to zmieniłam zdanie. Odetnę ci ten palec i oddam do kolekcji Alfiego.
- To ona ma taką kolekcję? - spytał, przestając się szczerzyć.
- Jasne. Ma już nawet tam twój rozum.
- Bardzo śmieszne, Gaduło.
- No ja się świetnie bawię.
Skierowałam na Eddiego figlarne spojrzenie. Eh jak mi brakowała dokuczania mu. Nim się obejrzałam byłam już zamknięta w jego uścisku. Chłopak objął mnie mocno i trzymał tak przez chwile. Czułam się dojść nie komfortowo w takiej sytuacji, ale jednocześnie nie chciałam go odepchnąć. Minuty powoli mijały, a żadne z nas nie chciało się odsunąć ani o centymetr. Czułam na szyi jego oddech, który delikatnie muskał moją skórę. To wszystkie było takie sztuczne... Bez emocji. Nasze serca wcale nie przyśpieszyły, a oczy nie skierowały w swoją stronę. Jego dłonie nie przynosiły ciepła, a jego bliskość nie była dla mnie przyjemnością. Czułam tylko pustkę w głowę i sercu.
- Przepraszam - powiedział, wstając. Nie obchodziło mnie, dlaczego przeprasza. - Chciałam zobaczyć, czy coś jeszcze do ciebie czuje - dokończył.
- I co?
- Nie. Już nic nie czuje.
- To w porządku, tak myślę - powiedziałam, uśmiechając się delikatnie. Wstałam i patrzyłam pustym wzrokiem jak chłopak odchodzi. - To w porządku...
- Tu się z tobą zgodzę, Trixie. A tak w ogóle, co ty robisz? Tylko nie mów, że liżesz podłogę beze mnie!?
- Niee nie liże jej - odpowiedziałam wesoło na pytanie, Alfiego. -Szukałam plam.
- Aaa rozumiem. Taka współpraca - ucieszył się Lewis. - Ty szukasz plam, a ja ja będę zlizywać.
- A co ja mam robić? - spytał Nakatsu, wparowując z impetem do kuchni. Nie wyhamował i wpadł na szafkę, lądując z hukiem na ziemi.
- Ty możesz polerować podłogę swoimi włosami - powiedziałam z uśmiechem, którego nie mogłam powstrzymać.
Podałam chłopakowi rękę, ale postanowił od razu wziąć się do roboty. Zaczął machać zawzięcie głową po podłodze. Alfie cały w skowronkach, upadł na kolana i z entuzjazmem zaczął lizać kafelki. Mieli przy tym tyle szczęścia, że postanowiłam nie psuć im zabawy. Wyszłam z kuchni, kierując się do swojego pokoju. Na holu spotkałam Jeroma. Rozmowa z Joy chyba nie poszła tak źle, bo chłopak miał najwyraźniej bardzo dobry humor.
- Widziałaś Alfiego? - spytał, kiedy go mijałam.
- Tak. Jest w kuchni i liże podłogę.
- Co? - Jerome spojrzał na mnie zdziwiony. Powinien być już przyzwyczajony do dziwnych za zachować, Lewisa.
- Nie wstydź się. Możesz dołączyć - minęłam Clarka i poszłam na górę.
Wszyscy siedzieli na kolacji. Wyjęłam z szafki skórzaną kurtkę i założyłam na siebie. Pod spodem miałam tylko bordową bokserkę. Lekko pofalowane włosy opadały na dekolt, łaskocząc mnie po skórze. Ciepłe dni przynosiły też za sobą chłodne noce. Zamknęłam, otwarte na roścież okno. Cicho zaskrzypiało, kiedy przekręciłam klamkę. Konary drzew przysłaniały księżyc, który wyruszał ze mną w tą podróż. Sprawdziłam jeszcze raz, czy mam w kieszeni telefon, służący również za latarkę. Kiedy byłam już gotowa wyszłam cicho z pokoju. Wyjście z domu niezauważoną było dziecinnie proste. Może, to dzięki mojemu doświadczeniu? Małe kamyki, którymi była wyłożona ścieżka przed domem, hałasowały przy każdym kroku. Wystarczyło mi kilka minut, żeby znaleźć się w lesie. Muszę przyznać, że adrenalina dodawała sił. Nie zwracałam już uwagi na hałas, który robię łamiąc gałęzie pod stopami i strasząc leśne zwierzęta.
Uchyliłam drzwi biblioteki Frobishera. Prześlizgnęłam się przez szparę, odprężając się, kiedy poczułam tak znajomy zapach starych książek i kurzu. Zrelaksowałam się, kiedy odcięłam się od zewnętrznego świata. Całą drogę obawiałam się, że kogoś spotkam. Może nawet nie koniecznie żywego człowieka. Po tym, co widziałam już nic mnie nie zdziwi. Zrezygnowałam ze światła nie chcąc się zdradzać. Jeszcze tego mi brakowało, żeby ktoś zauważył światło z biblioteki. Wygrzebałam telefon z kieszeni spodni i włączyłam latarkę. Małe, białe światełko oświetliło drogę do przejścia. Przesunęłam półkę z książkami i nie wahając się weszłam do środka. Nie mogłam teraz mieć wątpliwości. Niczym nie ryzykowałam, no może oprócz swojego życia, ale kogo to obchodzi? W ciasnych korytarzach było o wiele zimniej, niż na dworze. Zaciągnęłam rękawy kurtki, chowając dłonie. Szłam powoli, żeby nie przeoczyć wejścia. Sibuna nie zamknęła za sobą drzwi, więc nie musiałam marnować cennego czasu na poszukiwania. Uważali, że tam nic nie ma, ale jakoś nie chciałam w to wierzyć. Miałam przeczucie, a raczej ktoś mnie tam prowadził. Nie miałam zamiaru się temu sprzeciwiać. Ptak, którego umazałam własną krwią, jak i ściana zniknęły. Przed mną rozciągał się ciemnu korytarz. Pewnie powinnam zawrócić... Nie pakować się w kłopoty i żyć tak jak dotychczas, ale właśnie to planowałam. Musiałam tylko to sprawdzić.
- Słyszałaś o książce, której można się spytać, czy umrzesz w najbliższym czasie?
Te słowa Victora utkwiły mi w głowie. Chciałam żyć normalnie, ale musiałam wiedzieć, czy przeżyje. Jeżeli nie, to powinnam być w tej księdze. Tylko jak ja mam się jej spytać, niby? Z tym pytaniem powinnam się była udać do Mary przed przyjściem tutaj, ale teraz to już bez znaczenia. Doszłam do pustego pokoju. Nie różnił się niczym od korytarzy. Był w kształcie prostokąta, a ściany z cegły były pokryte grubą warstwą kurzu. Małą latarką w telefonie oświetliłam, każdy skrawek ściany szukając jakiś napisów lub znaków. Słup światła wylądował na drugim krańcu pomieszczenia. W rogu coś leżało. W sumie można, to było uznać z wielki czarny kamień. Niepewnie ruszyłam w kierunku tego czegoś. Zatrzymałam się w połowie, kiedy zauważyłam, że mój czarny kamień porusza się. Do moich uszu doszedł cichy jęk i zgrzyt starych kości. Kamień zaczął się podnosić. Obraz na chwile mi się rozmazał. Strach uderzył mi do głowy jak piorun, przez co nie mogłam nawet się odezwać. Chude, kościste nogi, postaci odwróconej do mnie tyłem, trzęsły się. Do połowy zakrywał je czarny płaszcz z kapturem. Zrobiłam krok do tyłu, kiedy postać zaczęła odwracać się powoli w moją stronę. Ujrzałam starą, pomarszczoną twarz. Ciemne oczy patrzyły się na mnie pusto. Wyglądał jak strach na wróble. Chudy, kościsty i ledwo trzymający się na nogach. Z jego ust wydobył się syk. Telefon w mojej dłoni zaczął się trząść przez co światło wylądowało na chwile na suficie. Kiedy znowu skierowałam je na postać już jej tam nie było. Coś zaszurało za moimi plecami. Odwróciłam się szybko i cofnęłam, kiedy zobaczyłam zgarbioną postać przed mną. Koścista dłoń była wyciągnięta w moim kierunku. Spod rękawa wystawała blada, prawe biała skóra, na której były napisane imiona i nazwiska. Nagle zdałam sobie sprawę ze znaczenia słów ,,książkę, która można spytać, czy umrzesz." Ta oto książka stała właśnie przede mną i pustymi ślepiami wpatrywała się we mnie wyczekująco.
- Przyszłam się ciebie zapytać, czy jestem na twojej liście - powiedziałam cicho. Sama się zdziwiłam, gdy usłyszałam swój spokojny głos. W środku trzęsłam się ze strachu. Głowa mojego rozmówcy przechyliła się na bok, nie odrywając ze mnie wzroku.
- Jesteś tu - wyszeptał zachrypniętym i zmęczonym głosem, który przyprawił mnie o ciarki. Czułam się jakbym rozmawiał ze śmiercią. - Skoro mnie widzisz, to musisz być. Oni nie widzieli.
Mężczyzna odskoczył ode mnie raptownie i schował się w rogu. Zaczął odkrywać różne części ciała. Brzuch, klatka piersiowa, nogi, ręce. Wszystko, to było zapisane imionami i nazwiskami. W tej ciemności nie mogłam się ich doczytać. Zatrzymał się dłużej na swojej prawej piersi. Wstał z klęczka i truchtem podbiegł do mnie. Wbił paznokieć w swoją skórę, wskazują mi miejsce, gdzie widniało moje imię i nazwisko. Dostałam dreszczy, których nie potrafiłam pohamować. Postać widząc, to uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie, ale i ze dziką satysfakcją.
- Jesteś trzecią osobą, która do mnie przyszła, by to sprawdzić. Pewnie pan Rodenmar ci o mnie powiedział. On tu był - zakręcił się w kółko i klasnął w dłonie. - Imiona znikną, kiedy te osoby zginą i pojawią się nowe na ich miejsce.
Cofałam się powoli do wyjścia. Tak bardzo chciałam z tond zniknąć. Nagle to pomieszczenie stało się ogromne. Jakbym miała do przebycia miliony kilometrów. Postać zaciskała i prostowała palce u rąk. Była przerażająca, a śmierć emanowała od niej z daleka.
- A ci ludzie, którzy tutaj byli? - spytałam nagle, będąc już przy wyjściu. Musiałam się dowiedzieć jak najwięcej. - Ich nie ma na liście, więc nie zginą.
- Kolejka czekających na śmierć jest długa. Moja lista dotyczy tylko ludzi związanych z tym domem. Może, to po prostu jeszcze nie ich czas? Moje ciało jest już zapisane. Przyjdź, kiedy zwolni się miejsce i sama zobacz, czy któreś z nich pojawiło się na mojej liście - mówiąc to, szedł już do swojego kąta, szurając za sobą nagami. Opadł tam na podłogę i zwinął się w kłębek. Nim jednak wyszłam, odwrócił jeszcze w moją stronę swoją zakrytą materiałem głowę. - Jesteś ciekawą osobą. Bije od ciebie moc, której nie powstydziłby się sam bóg umarłych.
- Ale i tak zginę, prawda?
- Twoje imię jest wyryte blisko mojego serca. Choć ono już nie biję, to czuje je w piersi. Widzę jeszcze jakieś światełko. Bije ono gdzieś z wnętrza ciebie. Pamiętaj, że dopóki twoje serce bije, będziesz żyć. Nie pozwól go sobie odebrać. Ah i zamknij jeszcze bramę. Nawet tutaj dochodzi mnie zimno tego świata. - Chciałam zadać jeszcze tyle pytać, ale mężczyzna zwinął się w kłębek i zastygł. Obserwowałam przez chwile jak niknie w ciemności i tracę go z oczy. Podpierając się ręką ściany, wyszłam z tunelu, zmykając za sobą przejście.
Szłam zamyślona i dziwnie spokojna. Zginę i nic nie mogę na to poradzić. Mogłam zrobić teraz, co tylko zechce. Nic nie ryzykowałam. Miałam tylko cicho nadzieję, że moja śmierć nie będzie bolesna, ale chciałam, to zachować dla siebie. Bezbolesna śmierć jest żałosna. Nawet jej nie poczuję. Mimo to, właśnie takiej chciałam. Powolnym krokiem zmierzałam do Anubisa. Domu, który był moim całym problemem. Ale, czy można to tak nazwać? Przecież tylko ja byłam odpowiedzialna za swoje problemy. Gdybym postąpiła już na początku inaczej. Miałam do wyboru tyle scenariuszy, a poszłam właśnie tą drogą. Może i nawet wiedziałam, co mnie spotka na jej końcu, ale czy nie byłam teraz zadowolona? Nie płakałam, tylko byłam gotowa pogodzić się ze wszystkim. Nie miałam zamiaru rzucać się jak idiotka w wir zdarzeń. Wolałam usiąść z boku i przyglądać się wszystkiemu, a w odpowiedni momencie wkroczyć. Nie wygram siłą, ale spokój może jeszcze coś zdziałać.
- Jeżeli chcesz grać, Heton, to w porządku. Zagrajmy - wyszeptałam, uśmiechając się i podnosząc głowę do czystego nieba. Umrę, ale najpierw mam zamiar świetnie się zabawić.
,,Wiedziałem, że dobrze wybrałem" - usłyszałam w głowę przyjemny głos, Lavreia. Pomimo, że go nie widziałam, to był gdzieś blisko mnie. Jak zawsze z resztą. Głośny szelest i dźwięk łamanych gałęzi przywrócił mnie drastycznie do rzeczywistości. Byłam w środku lasu, a ciemność otaczała mnie z każdej strony. Grube gałęzie zatrzymywały większą cześć światła gwiazd dla siebie, nie dopuszczają do mnie. Drzewa, stojące blisko siebie, tworzyło wokół mnie coś na kształt schronu. Liczyłam, że ta osoba po prostu mnie nie zobaczy. Stałam tak bez ruchu, bojąc się nawet oddychać, a biegnąca postać zbliżała się do mnie coraz bardziej. Po chwili zauważyłam zbliżający się w moim kierunku cień.
- Kogo szpiegujesz?
Drgnęłam nerwowo i walnęłam w łeb stojącego obok Jeroma. Takie przedsięwzięcia wymagają ciszy, a nie wrzeszczącego Clarka. Chłopak jęknął i zrozpaczony zaczął poprawiać sobie włosy. Zajęło mu to kilka minut.
- Wynocha mi z tond, Clark - warknęłam cicho.
- Kuchnia jest wspólna.
- Naruszasz moją aurę! Człowieku, teraz jest na pewno czarna.
- Wiedźmy zawsze moją czarną.
- Sugerujesz coś? - zmierzyłam go morderczym spojrzeniem.
- Ej nie takim tonem, młoda.
- Bo co, staruchu?
- Wyjdź z kuchni i zabierz ze sobą te swoje skażone powietrze. Chce sobie zrobić kanapkę i ...
Przerwał, kiedy do kuchni wparowała Joy. Zmrużyła oczy i skupiła je na Clarku. Biedak znowu coś przeskrobał. Zrezygnowany, opuścił głowę i wyszedł posłusznie za swoją dziewczyną z kuchni. Słyszałam ich kroki na drewnianych schodach. Wróciłam do obserwacji moich obiektów. Podniosłam do ust szklankę z sokiem, która stała obok. Napiłam się i nagle zachłysnęłam sokiem, powodując niepohamowany kaszel. Zakryłam usta dłonią i ścisnęłam z całej siły. Szybko sunęłam się z blatu i schowałam, opierając plecy o szafkę. Nie chciałam, żeby myśleli, że ich szpieguje. To by było żałosne. Objęłam jedną ręką kolana i przysunęłam do siebie. Usta ciągle miałam zasłonięte. Siedziałam tak z dwie minuty.
- Co ty robisz? - głos Eddiego przyprawił mnie o ciarki. Gorączkowo myślałam, co mam mu powiedzieć.
- Eh wiesz, liczę plamy na podłodze - rozglądnęłam się po niej i szukając jakieś plamy. - Patrz! Tu jest jedna! - krzyknęłam, wskazując mu ręką. - Chce pomóc w ten sposób, Trudy.
- Pomogę ci - oznajmił i usiadł blisko mnie. Nasze ramiona ciągle się stykały . Nie mogłam tego wytrzymać. W końcu pchnęłam go z całej siły i przewrócił się na chłodną podłogę. Spojrzał na mnie zmieszany. - Za co to!?
- Nudziło mi się - odpowiedziała i wróciłam do szukania plam. Chciałam się na tym skupić, ale ktoś ciągle wtykał mi palce w żebra. - Chwycę ten twój palec i ci go połamię, a później schowam do słoika.
- Jestem, aż tak ważny, żeby trzymać moje części ciała w słoiku - ucieszył się blondyn i wywalił zadowolony uśmiech.
- W sumie, to zmieniłam zdanie. Odetnę ci ten palec i oddam do kolekcji Alfiego.
- To ona ma taką kolekcję? - spytał, przestając się szczerzyć.
- Jasne. Ma już nawet tam twój rozum.
- Bardzo śmieszne, Gaduło.
- No ja się świetnie bawię.
Skierowałam na Eddiego figlarne spojrzenie. Eh jak mi brakowała dokuczania mu. Nim się obejrzałam byłam już zamknięta w jego uścisku. Chłopak objął mnie mocno i trzymał tak przez chwile. Czułam się dojść nie komfortowo w takiej sytuacji, ale jednocześnie nie chciałam go odepchnąć. Minuty powoli mijały, a żadne z nas nie chciało się odsunąć ani o centymetr. Czułam na szyi jego oddech, który delikatnie muskał moją skórę. To wszystkie było takie sztuczne... Bez emocji. Nasze serca wcale nie przyśpieszyły, a oczy nie skierowały w swoją stronę. Jego dłonie nie przynosiły ciepła, a jego bliskość nie była dla mnie przyjemnością. Czułam tylko pustkę w głowę i sercu.
- Przepraszam - powiedział, wstając. Nie obchodziło mnie, dlaczego przeprasza. - Chciałam zobaczyć, czy coś jeszcze do ciebie czuje - dokończył.
- I co?
- Nie. Już nic nie czuje.
- To w porządku, tak myślę - powiedziałam, uśmiechając się delikatnie. Wstałam i patrzyłam pustym wzrokiem jak chłopak odchodzi. - To w porządku...
- Tu się z tobą zgodzę, Trixie. A tak w ogóle, co ty robisz? Tylko nie mów, że liżesz podłogę beze mnie!?
- Niee nie liże jej - odpowiedziałam wesoło na pytanie, Alfiego. -Szukałam plam.
- Aaa rozumiem. Taka współpraca - ucieszył się Lewis. - Ty szukasz plam, a ja ja będę zlizywać.
- A co ja mam robić? - spytał Nakatsu, wparowując z impetem do kuchni. Nie wyhamował i wpadł na szafkę, lądując z hukiem na ziemi.
- Ty możesz polerować podłogę swoimi włosami - powiedziałam z uśmiechem, którego nie mogłam powstrzymać.
Podałam chłopakowi rękę, ale postanowił od razu wziąć się do roboty. Zaczął machać zawzięcie głową po podłodze. Alfie cały w skowronkach, upadł na kolana i z entuzjazmem zaczął lizać kafelki. Mieli przy tym tyle szczęścia, że postanowiłam nie psuć im zabawy. Wyszłam z kuchni, kierując się do swojego pokoju. Na holu spotkałam Jeroma. Rozmowa z Joy chyba nie poszła tak źle, bo chłopak miał najwyraźniej bardzo dobry humor.
- Widziałaś Alfiego? - spytał, kiedy go mijałam.
- Tak. Jest w kuchni i liże podłogę.
- Co? - Jerome spojrzał na mnie zdziwiony. Powinien być już przyzwyczajony do dziwnych za zachować, Lewisa.
- Nie wstydź się. Możesz dołączyć - minęłam Clarka i poszłam na górę.
Wszyscy siedzieli na kolacji. Wyjęłam z szafki skórzaną kurtkę i założyłam na siebie. Pod spodem miałam tylko bordową bokserkę. Lekko pofalowane włosy opadały na dekolt, łaskocząc mnie po skórze. Ciepłe dni przynosiły też za sobą chłodne noce. Zamknęłam, otwarte na roścież okno. Cicho zaskrzypiało, kiedy przekręciłam klamkę. Konary drzew przysłaniały księżyc, który wyruszał ze mną w tą podróż. Sprawdziłam jeszcze raz, czy mam w kieszeni telefon, służący również za latarkę. Kiedy byłam już gotowa wyszłam cicho z pokoju. Wyjście z domu niezauważoną było dziecinnie proste. Może, to dzięki mojemu doświadczeniu? Małe kamyki, którymi była wyłożona ścieżka przed domem, hałasowały przy każdym kroku. Wystarczyło mi kilka minut, żeby znaleźć się w lesie. Muszę przyznać, że adrenalina dodawała sił. Nie zwracałam już uwagi na hałas, który robię łamiąc gałęzie pod stopami i strasząc leśne zwierzęta.
Uchyliłam drzwi biblioteki Frobishera. Prześlizgnęłam się przez szparę, odprężając się, kiedy poczułam tak znajomy zapach starych książek i kurzu. Zrelaksowałam się, kiedy odcięłam się od zewnętrznego świata. Całą drogę obawiałam się, że kogoś spotkam. Może nawet nie koniecznie żywego człowieka. Po tym, co widziałam już nic mnie nie zdziwi. Zrezygnowałam ze światła nie chcąc się zdradzać. Jeszcze tego mi brakowało, żeby ktoś zauważył światło z biblioteki. Wygrzebałam telefon z kieszeni spodni i włączyłam latarkę. Małe, białe światełko oświetliło drogę do przejścia. Przesunęłam półkę z książkami i nie wahając się weszłam do środka. Nie mogłam teraz mieć wątpliwości. Niczym nie ryzykowałam, no może oprócz swojego życia, ale kogo to obchodzi? W ciasnych korytarzach było o wiele zimniej, niż na dworze. Zaciągnęłam rękawy kurtki, chowając dłonie. Szłam powoli, żeby nie przeoczyć wejścia. Sibuna nie zamknęła za sobą drzwi, więc nie musiałam marnować cennego czasu na poszukiwania. Uważali, że tam nic nie ma, ale jakoś nie chciałam w to wierzyć. Miałam przeczucie, a raczej ktoś mnie tam prowadził. Nie miałam zamiaru się temu sprzeciwiać. Ptak, którego umazałam własną krwią, jak i ściana zniknęły. Przed mną rozciągał się ciemnu korytarz. Pewnie powinnam zawrócić... Nie pakować się w kłopoty i żyć tak jak dotychczas, ale właśnie to planowałam. Musiałam tylko to sprawdzić.
- Słyszałaś o książce, której można się spytać, czy umrzesz w najbliższym czasie?
Te słowa Victora utkwiły mi w głowie. Chciałam żyć normalnie, ale musiałam wiedzieć, czy przeżyje. Jeżeli nie, to powinnam być w tej księdze. Tylko jak ja mam się jej spytać, niby? Z tym pytaniem powinnam się była udać do Mary przed przyjściem tutaj, ale teraz to już bez znaczenia. Doszłam do pustego pokoju. Nie różnił się niczym od korytarzy. Był w kształcie prostokąta, a ściany z cegły były pokryte grubą warstwą kurzu. Małą latarką w telefonie oświetliłam, każdy skrawek ściany szukając jakiś napisów lub znaków. Słup światła wylądował na drugim krańcu pomieszczenia. W rogu coś leżało. W sumie można, to było uznać z wielki czarny kamień. Niepewnie ruszyłam w kierunku tego czegoś. Zatrzymałam się w połowie, kiedy zauważyłam, że mój czarny kamień porusza się. Do moich uszu doszedł cichy jęk i zgrzyt starych kości. Kamień zaczął się podnosić. Obraz na chwile mi się rozmazał. Strach uderzył mi do głowy jak piorun, przez co nie mogłam nawet się odezwać. Chude, kościste nogi, postaci odwróconej do mnie tyłem, trzęsły się. Do połowy zakrywał je czarny płaszcz z kapturem. Zrobiłam krok do tyłu, kiedy postać zaczęła odwracać się powoli w moją stronę. Ujrzałam starą, pomarszczoną twarz. Ciemne oczy patrzyły się na mnie pusto. Wyglądał jak strach na wróble. Chudy, kościsty i ledwo trzymający się na nogach. Z jego ust wydobył się syk. Telefon w mojej dłoni zaczął się trząść przez co światło wylądowało na chwile na suficie. Kiedy znowu skierowałam je na postać już jej tam nie było. Coś zaszurało za moimi plecami. Odwróciłam się szybko i cofnęłam, kiedy zobaczyłam zgarbioną postać przed mną. Koścista dłoń była wyciągnięta w moim kierunku. Spod rękawa wystawała blada, prawe biała skóra, na której były napisane imiona i nazwiska. Nagle zdałam sobie sprawę ze znaczenia słów ,,książkę, która można spytać, czy umrzesz." Ta oto książka stała właśnie przede mną i pustymi ślepiami wpatrywała się we mnie wyczekująco.
- Przyszłam się ciebie zapytać, czy jestem na twojej liście - powiedziałam cicho. Sama się zdziwiłam, gdy usłyszałam swój spokojny głos. W środku trzęsłam się ze strachu. Głowa mojego rozmówcy przechyliła się na bok, nie odrywając ze mnie wzroku.
- Jesteś tu - wyszeptał zachrypniętym i zmęczonym głosem, który przyprawił mnie o ciarki. Czułam się jakbym rozmawiał ze śmiercią. - Skoro mnie widzisz, to musisz być. Oni nie widzieli.
Mężczyzna odskoczył ode mnie raptownie i schował się w rogu. Zaczął odkrywać różne części ciała. Brzuch, klatka piersiowa, nogi, ręce. Wszystko, to było zapisane imionami i nazwiskami. W tej ciemności nie mogłam się ich doczytać. Zatrzymał się dłużej na swojej prawej piersi. Wstał z klęczka i truchtem podbiegł do mnie. Wbił paznokieć w swoją skórę, wskazują mi miejsce, gdzie widniało moje imię i nazwisko. Dostałam dreszczy, których nie potrafiłam pohamować. Postać widząc, to uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie, ale i ze dziką satysfakcją.
- Jesteś trzecią osobą, która do mnie przyszła, by to sprawdzić. Pewnie pan Rodenmar ci o mnie powiedział. On tu był - zakręcił się w kółko i klasnął w dłonie. - Imiona znikną, kiedy te osoby zginą i pojawią się nowe na ich miejsce.
Cofałam się powoli do wyjścia. Tak bardzo chciałam z tond zniknąć. Nagle to pomieszczenie stało się ogromne. Jakbym miała do przebycia miliony kilometrów. Postać zaciskała i prostowała palce u rąk. Była przerażająca, a śmierć emanowała od niej z daleka.
- A ci ludzie, którzy tutaj byli? - spytałam nagle, będąc już przy wyjściu. Musiałam się dowiedzieć jak najwięcej. - Ich nie ma na liście, więc nie zginą.
- Kolejka czekających na śmierć jest długa. Moja lista dotyczy tylko ludzi związanych z tym domem. Może, to po prostu jeszcze nie ich czas? Moje ciało jest już zapisane. Przyjdź, kiedy zwolni się miejsce i sama zobacz, czy któreś z nich pojawiło się na mojej liście - mówiąc to, szedł już do swojego kąta, szurając za sobą nagami. Opadł tam na podłogę i zwinął się w kłębek. Nim jednak wyszłam, odwrócił jeszcze w moją stronę swoją zakrytą materiałem głowę. - Jesteś ciekawą osobą. Bije od ciebie moc, której nie powstydziłby się sam bóg umarłych.
- Ale i tak zginę, prawda?
- Twoje imię jest wyryte blisko mojego serca. Choć ono już nie biję, to czuje je w piersi. Widzę jeszcze jakieś światełko. Bije ono gdzieś z wnętrza ciebie. Pamiętaj, że dopóki twoje serce bije, będziesz żyć. Nie pozwól go sobie odebrać. Ah i zamknij jeszcze bramę. Nawet tutaj dochodzi mnie zimno tego świata. - Chciałam zadać jeszcze tyle pytać, ale mężczyzna zwinął się w kłębek i zastygł. Obserwowałam przez chwile jak niknie w ciemności i tracę go z oczy. Podpierając się ręką ściany, wyszłam z tunelu, zmykając za sobą przejście.
Szłam zamyślona i dziwnie spokojna. Zginę i nic nie mogę na to poradzić. Mogłam zrobić teraz, co tylko zechce. Nic nie ryzykowałam. Miałam tylko cicho nadzieję, że moja śmierć nie będzie bolesna, ale chciałam, to zachować dla siebie. Bezbolesna śmierć jest żałosna. Nawet jej nie poczuję. Mimo to, właśnie takiej chciałam. Powolnym krokiem zmierzałam do Anubisa. Domu, który był moim całym problemem. Ale, czy można to tak nazwać? Przecież tylko ja byłam odpowiedzialna za swoje problemy. Gdybym postąpiła już na początku inaczej. Miałam do wyboru tyle scenariuszy, a poszłam właśnie tą drogą. Może i nawet wiedziałam, co mnie spotka na jej końcu, ale czy nie byłam teraz zadowolona? Nie płakałam, tylko byłam gotowa pogodzić się ze wszystkim. Nie miałam zamiaru rzucać się jak idiotka w wir zdarzeń. Wolałam usiąść z boku i przyglądać się wszystkiemu, a w odpowiedni momencie wkroczyć. Nie wygram siłą, ale spokój może jeszcze coś zdziałać.
- Jeżeli chcesz grać, Heton, to w porządku. Zagrajmy - wyszeptałam, uśmiechając się i podnosząc głowę do czystego nieba. Umrę, ale najpierw mam zamiar świetnie się zabawić.
,,Wiedziałem, że dobrze wybrałem" - usłyszałam w głowę przyjemny głos, Lavreia. Pomimo, że go nie widziałam, to był gdzieś blisko mnie. Jak zawsze z resztą. Głośny szelest i dźwięk łamanych gałęzi przywrócił mnie drastycznie do rzeczywistości. Byłam w środku lasu, a ciemność otaczała mnie z każdej strony. Grube gałęzie zatrzymywały większą cześć światła gwiazd dla siebie, nie dopuszczają do mnie. Drzewa, stojące blisko siebie, tworzyło wokół mnie coś na kształt schronu. Liczyłam, że ta osoba po prostu mnie nie zobaczy. Stałam tak bez ruchu, bojąc się nawet oddychać, a biegnąca postać zbliżała się do mnie coraz bardziej. Po chwili zauważyłam zbliżający się w moim kierunku cień.
Subskrybuj:
Posty (Atom)